Strona wykorzystuje ciasteczka (cookies). Dzięki cookies nasz serwis działa poprawnie. Polityka plików cookies.

zaglowkaWIATR WE WŁOSACH, SMAK MORSKIEJ PIANY W USTACH, UDERZENIA BRYZY W POLICZKI. Któż, gdy jest młody, o czymś takim nie marzy? Któż nie tęskni za sportowym wyczynem – za ciągłym zmaganiem się z siłami natury, za obcowaniem z przyrodą? Jakże często jednak na marzeniach się kończy! Jakże często z tych głębokich westchnień i pragnień nic później nie wynika! Bo nawet jeśli w którejś chwili zaczyna się podążać za głosem pasji i serca, jakże szybko potem się rezygnuje! Brakuje czasu, cierpliwości, samozaparcia – inne rzeczy stają się ważniejsze...

 


Na szczęście – nie zawsze. W domu państwa Kondlewskich z Gowina pod Wejherowem jest inaczej. Tu pasja i zamiłowanie do sportu wytyczają bieg codzienności. Wszystko inne jest im podporządkowane.


– Morze, żagle, woda w naszej rodzinie obecne były od zawsze – opowiada pani Beata Kondlewska, z którą spotykam się w małej cukierni w Wejherowie, noszącej jakże charakterystyczną nazwę: „Busola – Przylądek Dobrego Smaku”. Klimat panuje tu niepowtarzalny. Oldschoolowe meble, a na ścianach zdjęcia z zawodów żeglarskich i z wysokogórskich wspinaczek. Na półkach – puchary. Trudno byłoby je zliczyć – jest ich całe mnóstwo. To trofea Maćka, Tomasza i Moniki Kondlewskich – dzieci pani Beaty. Polskiego narybku żeglarstwa sportowego. Narybku i nadziei.


Z mlekiem matki...


– Jako rodzina żeglarstwo mamy we krwi – opowiada pani Beata. – Mój mąż przed laty pływał wyczynowo i osiągał znakomite rezultaty. Natomiast Jarosław Kaczorowski – wujek Tomka, Maćka i Moniki – jest, anno 1993, laureatem konkursu na Rejs Roku: zwyciężał w słynnych regatach Sydney–Hobart, samotnie przepłynął Atlantyk i był załogantem na jachtach dowodzonych przez Romana Paszke. Gdy urodziły się dzieci, z góry było wiadomo, że będą pływać, że będą żeglować. I nikt ich do tego wcale nie namawiał. Żeglarstwo jest dla nas czymś tak oczywistym jak oddychanie. To sposób życia. Sposób postrzegania rzeczywistości.


Do rozmowy włącza się osiemnastoletnia Monika, która dwa dni temu regatami zakończyła kolejny sezon żeglarski.


– Żeglarstwo to prawdziwa szkoła życia – mówi. – Każdy rejs i wyścig czegoś uczy. I ważna jest nie tylko sprawność fizyczna i siła, lecz liczy się intuicja, wiedza oraz... łut szczęścia. Żeglowanie to życie w miniaturze. Żeglując, można żyć... wielokrotnie!
Duch współzawodnictwa w dzieciach państwa Kondlewskich rozbudzony został bardzo wcześnie. Każde z tej trójki z żaglami zapoznawało się w wieku 8–9 lat. Najpierw pierwsze kursy, szkolenia, potem – pierwsze wyścigi i regaty. Kolejne etapy były czymś oczywistym. Kiedyś przechodził przez to tata, potem wujek, więc dla młodego pokolenia było oczywiste, co będzie dalej, jak będzie wyglądał następny krok.


– Żeglowanie uczy pracy zespołowej i wszechstronności – opowiada Monika. – Zwykle pływam ze sternikiem, a właściwie... sterniczką. Osiągnięcia własne w dużej mierze zależą też od tej drugiej osoby. To z jednej strony utrudnienie, ale jednocześnie szansa na ciągłe uczenie się czegoś nowego. Mnie nieraz nawet zdarzało się pływać jako... chłopak. Gdy pływałam z którymś z moich braci, na pokładzie liczyłam się jako męski członek załogi. Coś takiego zawsze jest dodatkowym utrudnieniem.
Ale żeglarstwo to nie tylko przygoda – to także wyrzeczenia.


– Prawie w ogóle nie ma się wolnego czasu – mówi Monika.


– Ale za to poznajesz świat i masz znajomych na różnych kontynentach – w słowo wpada jej mama...


– Ciągle trzeba jednak nadrabiać zaległości w szkole – młoda żeglarka nie daje za wygraną. – A nie jest to proste...


– Ale angielski ciągle praktycznie ćwiczysz, gdy jesteś na zawodach.


Wysoka poprzeczka


Tak – żeglarstwo swoim adeptom stawia bardzo wysokie wymogi. Jak ktoś poważnie myśli o uprawianiu tego sportu, wie, że ani chwili nie można sobie folgować. W sezonie, oprócz tego, że trzeba trenować, bez przerwy jeździ się z zawodów na zawody. A to – gdy ktoś osiągnie już odpowiedni poziom – oznacza częste wyjazdy za granicę. Monika – na przykład – nie tak dawno była w Grecji, potem w Hiszpanii, jeszcze potem – w Rio de Janeiro. Niełatwo pogodzić to z zajęciami w szkole, tym bardziej iż szkoła chyba nie do końca potrafi cieszyć się jej nieprzeciętnymi osiągnięciami.


– W szkole uczę się według programu indywidualnego – opowiada żeglarka. – Bez tego nie mogłabym brać udziału w tylu zawodach, jak bym sobie tego życzyła. Ale nie ma mowy o jakiejkolwiek taryfie ulgowej przy odpytywaniu. Przeciwnie. Często wydaje mi się, że wymaga się ode mnie więcej niż od innych.
Życie młodego żeglarza wyczynowego nie jest więc proste. Tym bardziej iż Polski Związek Żeglarski tylko w małym stopniu sponsoruje poczynania najmłodszych swych członków. Trójka młodych Kondlewskich – Tomasz, Maciek i Monika – rocznie może otrzymuje ze Związku 3000 złotych pomocy. Że to kropla w morzu (w tym wypadku to akurat bardzo trafne porównanie...) nie trzeba chyba mówić. Bo ile kosztuje sprzęt? Stroje z pianki? A łódki? Nie pozostaje to w żadnej relacji do oferowanej kwoty. Ale na szczęście...


– Na szczęście – mówi Beata Kondlewska – wiele rzeczy jesteśmy w stanie sami sfinansować. Mamy firmę, która nieźle prosperuje i to nam pozwala na rozwijanie pasji. „Busola – Przylądek Dobrego Smaku” – kafejka, w której teraz jesteśmy – to najmniejsza nasza cukiernia, ale w Trójmieście działają jeszcze trzy inne. Prócz tego zaopatrujemy wiele sklepów w nasze wypieki, a że są one smaczne i nie za drogie, interes jakoś się kręci. Dzieci nie muszą się martwić, że nie będzie za co je wysłać na następne zawody. Wiedzą, że jak będzie taka potrzeba – pojadą...


Vilcacora na podorędziu


– Ale przecież – reflektuję się w pewnej chwili – mieliśmy rozmawiać o zdrowiu, a nie tylko o żeglarstwie i sporcie...


– W przypadku naszej rodziny – pani Beata z szerokim uśmiechem wpada mi w słowo – tego jednak rozdzielić nie można. Bo my, proszę pana, w zasadzie nie chorujemy – stanowimy prawdziwy Przylądek Dobrego Zdrowia. Może ja mam trochę kłopotu z kolanami, ale poza tym – nic więcej. Natomiast vilcacora idzie u nas w ruch w sytuacjach, gdy na zawodach (znów sport!) lub w czasie treningu któreś z dzieci przeziębi się lub dostaje kataru. A że na wodzie, często w deszczu, takich sytuacji nie brakuje, zapewniać chyba nie muszę. Właśnie wtedy wkraczam z uderzeniową dawką Uncaria tomentosa. Aplikuję podwójnie. Jeśli zaleca się trzy kapsułki, ja daję sześć. Jeśli należy brać cztery, ja daję osiem... I to przynosi bardzo dobre rezultaty. Jeszcze się nie zdarzyło, by po takiej interwencji przeziębienie nie zaczęło odwrotu. A korzyść dodatkowa taka, że nie podaję żadnej chemii, lecz środek naturalny.


– A nie lepiej byłoby ten sam środek brać w mniejszych dawkach, ale profilaktycznie?


– Na pewno. Ale jak do systematyczności przekonać młodego człowieka? Na to trzeba by jeszcze innej, specjalnej „vilcacory”. Ale, o ile się nie mylę, w dżungli jeszcze czegoś takiego nie odnaleziono...


Monice Kondlewskiej marzy się start na olimpiadzie. Ma wszelkie dane ku temu – jest młoda, zdolna, na pewno jest spora szansa, iż zdoła zgromadzić minimum kwalifikacyjne. Czy będzie to już Londyn, czy dopiero – znane już jej – Rio de Janeiro? Trudno powiedzieć. Wie natomiast na pewno, iż po maturze, za rok, chce zacząć studia na oceanografii.


– Wydaje mi się, że to kierunek mający najwięcej wspólnego z żeglarstwem – mówi. – Poza tym sukcesy żeglarskie przy ubieganiu się o przyjęcie na ten kierunek dają mi dodatkowe punkty. Nie zamierzam tego zmarnować.

Roman Warszewski zyjdlugo.pl

{ads1}

szeluga januszZdaniem lekarza Dr n. med. Janusz Szeluga


Rodzina pani Beaty Kondlewskiej jest klasycznym przykładem rodziny kultywującej zdrowy styl życia. Z pokolenia na pokolenie przekazywana jest pasja żeglowania po morzu, a z nią wiedza o pokonywaniu słabości ludzkiej natury w ekstremalnych sytuacjach, jakie niesie żeglarstwo.
Morze jest inspiracją, natchnieniem, źródłem marzeń i radości – daje siłę, a jednocześnie odsłania obszary własnych ograniczeń. Dla jednych przechadzka brzegiem morza w zupełności wystarcza, aby się nim nacieszyć, innych natomiast opanowuje nieprzeparte pragnienie zobaczenia i doświadczenia tego, co jest za horyzontem. Syndrom Odyseusza, bo tak można określić przyjemność żeglowania, daje człowiekowi nowe doświadczenia, które inicjują wewnętrzny rozwój. Oprócz profitów natury duchowej, jakie niesie ze sobą żeglarstwo, są też ekstremalne doznania fizyczne: ekspozycja na morskie fale, przenikliwe wiatry, deszcz czy rejs w nocy w czasie sztormu. W każdej z tych sytuacji następuje transgresja i rozwój psychiki, osobowości.
Pani Beata, żeby wzmocnić odporność organizmu swoich żeglujących dzieci, profilaktycznie albo leczniczo podaje im vilcacorę w podwójnej dawce i odnosi sukces. Sam praktykuję ten sposób dawkowania na sobie, gdy zachodzi sytuacja wymagająca profilaktyki lub leczenia: podwójna dawka suplementu typu vilcacora jest tym, czego w momentach zagrożenia infekcją organizm potrzebuje najbardziej.

zaglowkaWIATR WE WŁOSACH, SMAK MORSKIEJ PIANY W USTACH, UDERZENIA BRYZY W POLICZKI. Któż, gdy jest młody, o czymś takim nie marzy? Któż nie tęskni za sportowym wyczynem – za ciągłym zmaganiem się z siłami natury, za obcowaniem z przyrodą? Jakże często jednak na marzeniach się kończy! Jakże często z tych głębokich westchnień i pragnień nic później nie wynika! Bo nawet jeśli w którejś chwili zaczyna się podążać za głosem pasji i serca, jakże szybko potem się rezygnuje! Brakuje czasu, cierpliwości, samozaparcia – inne rzeczy stają się ważniejsze...

 


Na szczęście – nie zawsze. W domu państwa Kondlewskich z Gowina pod Wejherowem jest inaczej. Tu pasja i zamiłowanie do sportu wytyczają bieg codzienności. Wszystko inne jest im podporządkowane.


– Morze, żagle, woda w naszej rodzinie obecne były od zawsze – opowiada pani Beata Kondlewska, z którą spotykam się w małej cukierni w Wejherowie, noszącej jakże charakterystyczną nazwę: „Busola – Przylądek Dobrego Smaku”. Klimat panuje tu niepowtarzalny. Oldschoolowe meble, a na ścianach zdjęcia z zawodów żeglarskich i z wysokogórskich wspinaczek. Na półkach – puchary. Trudno byłoby je zliczyć – jest ich całe mnóstwo. To trofea Maćka, Tomasza i Moniki Kondlewskich – dzieci pani Beaty. Polskiego narybku żeglarstwa sportowego. Narybku i nadziei.


Z mlekiem matki...


– Jako rodzina żeglarstwo mamy we krwi – opowiada pani Beata. – Mój mąż przed laty pływał wyczynowo i osiągał znakomite rezultaty. Natomiast Jarosław Kaczorowski – wujek Tomka, Maćka i Moniki – jest, anno 1993, laureatem konkursu na Rejs Roku: zwyciężał w słynnych regatach Sydney–Hobart, samotnie przepłynął Atlantyk i był załogantem na jachtach dowodzonych przez Romana Paszke. Gdy urodziły się dzieci, z góry było wiadomo, że będą pływać, że będą żeglować. I nikt ich do tego wcale nie namawiał. Żeglarstwo jest dla nas czymś tak oczywistym jak oddychanie. To sposób życia. Sposób postrzegania rzeczywistości.


Do rozmowy włącza się osiemnastoletnia Monika, która dwa dni temu regatami zakończyła kolejny sezon żeglarski.


– Żeglarstwo to prawdziwa szkoła życia – mówi. – Każdy rejs i wyścig czegoś uczy. I ważna jest nie tylko sprawność fizyczna i siła, lecz liczy się intuicja, wiedza oraz... łut szczęścia. Żeglowanie to życie w miniaturze. Żeglując, można żyć... wielokrotnie!
Duch współzawodnictwa w dzieciach państwa Kondlewskich rozbudzony został bardzo wcześnie. Każde z tej trójki z żaglami zapoznawało się w wieku 8–9 lat. Najpierw pierwsze kursy, szkolenia, potem – pierwsze wyścigi i regaty. Kolejne etapy były czymś oczywistym. Kiedyś przechodził przez to tata, potem wujek, więc dla młodego pokolenia było oczywiste, co będzie dalej, jak będzie wyglądał następny krok.


– Żeglowanie uczy pracy zespołowej i wszechstronności – opowiada Monika. – Zwykle pływam ze sternikiem, a właściwie... sterniczką. Osiągnięcia własne w dużej mierze zależą też od tej drugiej osoby. To z jednej strony utrudnienie, ale jednocześnie szansa na ciągłe uczenie się czegoś nowego. Mnie nieraz nawet zdarzało się pływać jako... chłopak. Gdy pływałam z którymś z moich braci, na pokładzie liczyłam się jako męski członek załogi. Coś takiego zawsze jest dodatkowym utrudnieniem.
Ale żeglarstwo to nie tylko przygoda – to także wyrzeczenia.


– Prawie w ogóle nie ma się wolnego czasu – mówi Monika.


– Ale za to poznajesz świat i masz znajomych na różnych kontynentach – w słowo wpada jej mama...


– Ciągle trzeba jednak nadrabiać zaległości w szkole – młoda żeglarka nie daje za wygraną. – A nie jest to proste...


– Ale angielski ciągle praktycznie ćwiczysz, gdy jesteś na zawodach.


Wysoka poprzeczka


Tak – żeglarstwo swoim adeptom stawia bardzo wysokie wymogi. Jak ktoś poważnie myśli o uprawianiu tego sportu, wie, że ani chwili nie można sobie folgować. W sezonie, oprócz tego, że trzeba trenować, bez przerwy jeździ się z zawodów na zawody. A to – gdy ktoś osiągnie już odpowiedni poziom – oznacza częste wyjazdy za granicę. Monika – na przykład – nie tak dawno była w Grecji, potem w Hiszpanii, jeszcze potem – w Rio de Janeiro. Niełatwo pogodzić to z zajęciami w szkole, tym bardziej iż szkoła chyba nie do końca potrafi cieszyć się jej nieprzeciętnymi osiągnięciami.


– W szkole uczę się według programu indywidualnego – opowiada żeglarka. – Bez tego nie mogłabym brać udziału w tylu zawodach, jak bym sobie tego życzyła. Ale nie ma mowy o jakiejkolwiek taryfie ulgowej przy odpytywaniu. Przeciwnie. Często wydaje mi się, że wymaga się ode mnie więcej niż od innych.
Życie młodego żeglarza wyczynowego nie jest więc proste. Tym bardziej iż Polski Związek Żeglarski tylko w małym stopniu sponsoruje poczynania najmłodszych swych członków. Trójka młodych Kondlewskich – Tomasz, Maciek i Monika – rocznie może otrzymuje ze Związku 3000 złotych pomocy. Że to kropla w morzu (w tym wypadku to akurat bardzo trafne porównanie...) nie trzeba chyba mówić. Bo ile kosztuje sprzęt? Stroje z pianki? A łódki? Nie pozostaje to w żadnej relacji do oferowanej kwoty. Ale na szczęście...


– Na szczęście – mówi Beata Kondlewska – wiele rzeczy jesteśmy w stanie sami sfinansować. Mamy firmę, która nieźle prosperuje i to nam pozwala na rozwijanie pasji. „Busola – Przylądek Dobrego Smaku” – kafejka, w której teraz jesteśmy – to najmniejsza nasza cukiernia, ale w Trójmieście działają jeszcze trzy inne. Prócz tego zaopatrujemy wiele sklepów w nasze wypieki, a że są one smaczne i nie za drogie, interes jakoś się kręci. Dzieci nie muszą się martwić, że nie będzie za co je wysłać na następne zawody. Wiedzą, że jak będzie taka potrzeba – pojadą...


Vilcacora na podorędziu


– Ale przecież – reflektuję się w pewnej chwili – mieliśmy rozmawiać o zdrowiu, a nie tylko o żeglarstwie i sporcie...


– W przypadku naszej rodziny – pani Beata z szerokim uśmiechem wpada mi w słowo – tego jednak rozdzielić nie można. Bo my, proszę pana, w zasadzie nie chorujemy – stanowimy prawdziwy Przylądek Dobrego Zdrowia. Może ja mam trochę kłopotu z kolanami, ale poza tym – nic więcej. Natomiast vilcacora idzie u nas w ruch w sytuacjach, gdy na zawodach (znów sport!) lub w czasie treningu któreś z dzieci przeziębi się lub dostaje kataru. A że na wodzie, często w deszczu, takich sytuacji nie brakuje, zapewniać chyba nie muszę. Właśnie wtedy wkraczam z uderzeniową dawką Uncaria tomentosa. Aplikuję podwójnie. Jeśli zaleca się trzy kapsułki, ja daję sześć. Jeśli należy brać cztery, ja daję osiem... I to przynosi bardzo dobre rezultaty. Jeszcze się nie zdarzyło, by po takiej interwencji przeziębienie nie zaczęło odwrotu. A korzyść dodatkowa taka, że nie podaję żadnej chemii, lecz środek naturalny.


– A nie lepiej byłoby ten sam środek brać w mniejszych dawkach, ale profilaktycznie?


– Na pewno. Ale jak do systematyczności przekonać młodego człowieka? Na to trzeba by jeszcze innej, specjalnej „vilcacory”. Ale, o ile się nie mylę, w dżungli jeszcze czegoś takiego nie odnaleziono...


Monice Kondlewskiej marzy się start na olimpiadzie. Ma wszelkie dane ku temu – jest młoda, zdolna, na pewno jest spora szansa, iż zdoła zgromadzić minimum kwalifikacyjne. Czy będzie to już Londyn, czy dopiero – znane już jej – Rio de Janeiro? Trudno powiedzieć. Wie natomiast na pewno, iż po maturze, za rok, chce zacząć studia na oceanografii.


– Wydaje mi się, że to kierunek mający najwięcej wspólnego z żeglarstwem – mówi. – Poza tym sukcesy żeglarskie przy ubieganiu się o przyjęcie na ten kierunek dają mi dodatkowe punkty. Nie zamierzam tego zmarnować.

Roman Warszewski zyjdlugo.pl

{ads1}

szeluga januszZdaniem lekarza Dr n. med. Janusz Szeluga


Rodzina pani Beaty Kondlewskiej jest klasycznym przykładem rodziny kultywującej zdrowy styl życia. Z pokolenia na pokolenie przekazywana jest pasja żeglowania po morzu, a z nią wiedza o pokonywaniu słabości ludzkiej natury w ekstremalnych sytuacjach, jakie niesie żeglarstwo.
Morze jest inspiracją, natchnieniem, źródłem marzeń i radości – daje siłę, a jednocześnie odsłania obszary własnych ograniczeń. Dla jednych przechadzka brzegiem morza w zupełności wystarcza, aby się nim nacieszyć, innych natomiast opanowuje nieprzeparte pragnienie zobaczenia i doświadczenia tego, co jest za horyzontem. Syndrom Odyseusza, bo tak można określić przyjemność żeglowania, daje człowiekowi nowe doświadczenia, które inicjują wewnętrzny rozwój. Oprócz profitów natury duchowej, jakie niesie ze sobą żeglarstwo, są też ekstremalne doznania fizyczne: ekspozycja na morskie fale, przenikliwe wiatry, deszcz czy rejs w nocy w czasie sztormu. W każdej z tych sytuacji następuje transgresja i rozwój psychiki, osobowości.
Pani Beata, żeby wzmocnić odporność organizmu swoich żeglujących dzieci, profilaktycznie albo leczniczo podaje im vilcacorę w podwójnej dawce i odnosi sukces. Sam praktykuję ten sposób dawkowania na sobie, gdy zachodzi sytuacja wymagająca profilaktyki lub leczenia: podwójna dawka suplementu typu vilcacora jest tym, czego w momentach zagrożenia infekcją organizm potrzebuje najbardziej.