68-LETNI PAN ADAM WILK Z JANOWIC WIELKICH KOŁO JELENIEJ GÓRY CZUJE SIĘ TAK, JAKBY WRÓCIŁ Z DŁUGIEJ PODRÓŻY. Po raz pierwszy odwiedziłem go przed prawie trzema laty, teraz jestem u niego po raz drugi. Wtedy – przed trzydziestoma z górą miesiącami – miał do opowiedzenia historię, którą relacjonował z radością, ale także jeszcze z pewnym niedowierzaniem. W podtekście cały czas czaiła się niepewność: co będzie dalej?
Teraz sprawa jest jeszcze bardziej jednoznaczna niż wtedy. Adam Wilk – przedsiębiorca i producent kruszywa z Kotliny Jeleniogórskiej – jest zdrów jak ryba. Markery nowotworowe utrzymują się na niskim poziomie, a on sam czuje się jeszcze lepiej niż trzy lata temu. A już wtedy czuł się przecież wyśmienicie. Mówi: „Moja historia należy do takich, które trzeba oprawić w ramki, by – jak dyplom uznania – powiesić na ścianie!”.
Spojrzenie wstecz
Przypomnijmy pokrótce:
W marcu 2006 roku u pana Adama zdiagnozowano raka pęcherza. W moczu pojawiła się niespodziewanie krew i poszedł na badania. Początkowo myślał, że to jakieś kamienie w nerkach. Ale gdy lekarz kazał mu zrobić laparoskopię pęcherza i zlecił pobranie wycinka do analizy, zaczął gorzej sypiać. Po głowie zaczęło mu chodzić, że może to nie kamienie, lecz coś dużo gorszego.
„Nie należę do strachliwych – opowiadał dwa i pół roku temu. – Ale na wyniki analiz czekałem z pewnym niepokojem. A gdy dowiedziałem się, że to nowotwór, na dodatek jakiś szczególnie złośliwy – niepodatny na chemię i na naświetlania, nogi pode mną się ugięły”.
Wtedy do akcji wkroczył syn Adama Wilka – dr Jarosław Wilk – specjalista chirurgii estetycznej.
„Ojciec – opowiadał – który przez całe życie był pełen werwy, diagnozę potraktował prawie jak wyrok. Nagle, jakby uszło z niego powietrze, bo zdał sobie sprawę z tego, że jedynym wyjściem jest operacja, która będzie polegać na wycięciu pęcherza. Co to oznaczało, nie trzeba było mu tłumaczyć. Wiedział, że do końca życia pozostanie okaleczony i ani na chwilę nie będzie mógł rozstać się z workiem na mocz. Dla kogoś tak aktywnego jak on, oznaczało to życiową katastrofę”.
Syn postanowił mu za wszelka cenę pomóc.
Ale jak?
Sytuacja była tym gorsza, że operacja najwcześniej mogła odbyć się po trzech miesiącach. Doktor Jarosław Wilk zdawał sobie sprawę z tego, że w tym czasie guz na pewno się rozrośnie i zacznie naciekać na sąsiednie narządy, które – być może – także będzie trzeba wyciąć. Horror. Dramat. Sytuacja – mogłoby się zdawać – bez wyjścia.
Ale wyjście jednak się znalazło.
Co wybrać?
Doktor Wilk postanowił ojcu nie tylko uratować życie, ale – o ile to możliwe – uchronić go od kalectwa!
„Wiedziałem, że czas nagli – opowiadał doktor Wilk. – Wiedziałem też, że do operacji, która miała się odbyć we Wrocławiu, musi upłynąć trochę czasu. Również wiedziałem, że istnieje sporo naturalnych metod leczenia nowotworów, które często są w stanie przynieść znaczne spowolnienie procesu nowotworowego. Postanowiłem przyjrzeć się im okiem lekarza z wieloletnią praktyką i którąś z nich – tę, która rokowała największe szanse na sukces – zastosować u ojca. Innego wyjścia nie było”.
Zaczął serfować po internecie.
Przejrzał setki stron w sieci.
Rozważył kilkanaście sensownie wyglądających kandydatur na koła ratunkowe dla ojca.
Jego wybór padł na vilcacorę.
Wiekopomna epikryza
To właśnie doktor Wilk skontaktował się z Centrum Medycyny Andyjskiej w Londynie. To on zamówił vilcacorę i towarzyszącą jej kurację dla swego ciężko chorego ojca. To on – w sytuacji, gdy do operacji pozostawało jeszcze kilkadziesiąt dni – uznał ją za ostatnią deskę ratunku. Za drogę i możliwość, której nie wolno zlekceważyć ani zaniechać.
„Ja nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, jaka jest stawka tej rozgrywki – wspominał przed laty pan Adam. – Szczegółów dowiedziałem się dopiero po fakcie. Ale wszystkie preparaty, które przynosił mi Jarek, regularnie brałem. Wierzyłem w jego doświadczenie i intuicję i z wolna to, co ze mną się działo, począłem postrzegać w nieco jaśniejszych kolorach”.
Ku swojej wielkiej radości, czuł się coraz lepiej i gdy przed zaplanowaną operacją trafił na oddział urologiczny specjalistycznej kliniki we Wrocławiu, poprosił o wykonanie ponownego badania tomograficznego. Myślał: „W tej chwili czuję się wyśmienicie, więc... może jestem już zdrowy? Może ta cała operacja jest już niepotrzebna?”.
Badanie tomograficzne wykonano 26 czerwca 2006 roku. Jego wynik okazał się prawdziwą sensacją i trafił do rąk wszystkich lekarzy obecnych na szpitalnym oddziale. Bo co się okazało? W miejscu, w którym poprzednio zlokalizowany był nowotwór, nie było po nim śladu! Jego nieśmiałe przeczucie, okazało się trafne: raka po prostu już nie było!
Zaplanowanej resekcji pęcherza więc nie przeprowadzono. Widmo dalszego życia – a raczej egzystencji – z workiem na mocz na podorędziu – w jednej chwili się rozwiało. W epikryzie podpisanej przez zastępcę ordynatora oddziału urologii lek. med. Ryszarda Herbecia, jaką otrzymał pan Adam dnia 30 czerwca 2006 roku, można było przeczytać:
„64-letni pacjent został przyjęty celem wykonania cystektomii modo Bricker z powodu wcześniejszego rozpoznania raka płaskonabłonkowego. Przy przyjęciu wykonano kontrolne TK, w którym nie stwierdzono wcześniej rozpoznanych zmian. W związku z tym pacjent zdecydował o odroczeniu cystektomii […]. W dniu dzisiejszym pacjenta w stanie dobrym wypisujemy do domu”.
{ads1}
Niewiele brakowało...
Pan Adam nie posiadał się z radości. Teraz cieszy się jeszcze bardziej. „Chodzę po ziemi już znacznie pewniejszym krokiem niż wtedy, gdy wyszedłem ze szpitala – mówi. – Jest już bowiem jasne, że to nie była żadna krótkotrwała poprawa, lecz gruntowne wyleczenie. Tak jak mi zalecono, swój stan kontroluję co pół roku. I nic. Nowotworu nie ma. A przecież tak niewiele brakowało, bym chodził bez pęcherza”.
Wie, jak cenny los wygrał na loterii. Docenia go i pielęgnuje.
„Cały czas profilaktycznie przyjmuję vilcacorę i sangre de drago – wyjaśnia. – Nie mam wątpliwości, co uchroniło mnie od kalectwa i ryzyka dalszego rozszerzania się nowotworu. I dlatego nie mam zamiaru niczego zaniedbać. Bo po co miałbym później żałować i pomstować? Życie jest zbyt piękne. Zwłaszcza gdy ktoś był tak blisko sytuacji, w której mógł się z nim rozstać”.
Jego kopalnia kruszywa – mimo kryzysu – świetnie prosperuje. Załadowane żwirem ciężarówki jedna za drugą wyjeżdżają przez bramę.
– To już nie żwirownia, lecz prawdziwa odkrywka – mówi.
– A pan jest... odkrywcą?
Natychmiast łapie dowcip i wpada w ten sam ton:
– Oczywiście. Odkrywcą, jak skutecznie działa vilcacora...
Roman Warszewski zyjdlugo.pl
Zdaniem lekarza Dr n. med. Janusz Szeluga
Opis wyleczenia nowotworu pęcherza moczowego u pana Adama Wilka za pomocą vilcacory trafił do mnie świeżo po lekturze świetnej książki prof. Jerome Groopmana pt. „Jak myśli lekarz...”. Doktor Jarosław Wilk, wzięty specjalista chirurgii estetycznej, a zarazem syn opisanego pacjenta, daje znakomity przykład, jak powinien myśleć nowoczesny lekarz, który musi uratować najbliższą osobę, swojego ojca. Ma pełną świadomość skutków podjęcia błędnej decyzji. Poszukuje w internecie różnych alternatywnych metod w stosunku do leczenia operacyjnego. Spośród wielu możliwości wybiera tę najwłaściwszą. W nagrodę odnotowuje sukces terapeutyczny, który dla niego ma podwójną, a może nawet i potrójną wartość. Nie chodzi przecież o uratowanie zdrowia czy życia „szeregowemu” pacjentowi, ale własnemu ojcu. Każdy błąd terapeutyczny lekarz pamięta przez całe życie, jednak błąd w przypadku kogoś z rodziny jest doświadczeniem najtrudniejszym.
Przedstawiony przypadek należy chyba do najlepiej udokumentowanych dowodów na skuteczność vilcacory. Wynika z niego jasno, że jeśli lekarz jest zdeterminowany w pragnieniu wyleczenia pacjenta, to wtedy zawsze pojawiają się różne możliwe rozwiązania. Największe sukcesy odnoszą lekarze, którzy pacjentów traktują jak najbliższe osoby z rodziny, co dla wielu jest jednak synonimem braku profesjonalizmu. Natomiast – jak pisze prof. Groopman – błędy terapeutyczne zdarzają się wtedy, gdy lekarz nie lubi badanego pacjenta, ogranicza własną percepcję i myśli skupia na podejściu najbardziej stereotypowym, najbardziej standardowym.